Grupa Oto:     Bolesławiec Brzeg Dzierzoniów Głogów Góra Śl. Jawor Jelenia Góra Kamienna Góra Kłodzko Legnica Lubań Lubin Lwówek Milicz Nowogrodziec Nysa Oława Oleśnica Paczków Polkowice
Środa Śl. Strzelin Świdnica Trzebnica Wałbrzych WielkaWyspa Wołów Wrocław Powiat Wrocławski Ząbkowice Śl. Zgorzelec Ziębice Złotoryja Nieruchomości Ogłoszenia Dobre Miejsca Dolny Śląsk

Hołek - celebrycki światek go nie kręci

     autor:
Share on Facebook   Share on Google+   Tweet about this on Twitter   Share on LinkedIn  
Patrzę na polski show biznes i widzę jak wielu nieciekawych jest tam ludzi. Nie chcę nikogo obrażać, ale ciekawsze rzeczy robi i mówi mi mój spawacz, który robi nam cuda do samochodów rajdowych...
Hołek - celebrycki światek go nie kręci

Menstream.pl: W komentarzach po feralnym wypadku na Dakarze często przewijało się słowo pech. Pan woli tak nie mówić. Dlaczego?

Krzysztof Hołowczyc, kierowca rajdowy: Nie lubię tego słowa. Pecha mają ci, którzy są gorzej przygotowani. Teraz oczywiście analizuję przebieg zdarzeń i poszukuję elementów, które sprawiły, że do tego wypadku doszło. Nie jest to łatwe i nie można jednym zdaniem powiedzieć, że gdybym zrobił tak i tak, to by było inaczej. Wiem, że trzeba z tego wypadku wyciągnąć wnioski, aby nie powtórzyć podobnych błędów w przyszłości. Nawet chwilami myślę, że może taki kopniak od losu był potrzebny, że musiałem dostać od Dakaru jeszcze jedną lekcję pokory.

Bo dał się Pan ponieść emocjom? Chyba trudno nie zauważyć kilkumetrowej skarpy?

To był moment, w którym wyprzedziliśmy Romana Chabotai. Byliśmy razem z moim pilotem tak bardzo zaaferowani tym, że go wyprzedziliśmy i tym, że nie możemy oddać prowadzenia, że ten step down umknął naszej uwadze. Uskok zresztą pojawił się nagle i mimo hamowania okazało się, że jednak jechałem trochę za szybko. To była kwestia może 20, może 30 kilometrów na godzinę mniej. Wtedy zjechałbym, a nie skoczył i być może ten rajd miałby zupełnie inne zakończenie.

Ten wypadek oznacza dla mnie krok do tyłu. Ale czasami taki jest potrzebny, by potem zrobić dwa, albo trzy do przodu. Swoją lekcję dostałem. Teraz trzeba to przekuć na coś, co popchnie mnie w dobrym kierunku. Podchodzę do tego co się stało w raczej w takich kategoriach, że była to bardziej lekcja od życia niż pech. Przecież nie pierwszy raz się połamałem. Po ciężkim wypadku w Egipcie bardzo zmieniłem styl i technikę jazdy. Nawet mój ówczesny pilot, Jean-Marc Fortin, śmiał się, że jeździmy już normalnie, a nie jak szaleńcy. Być może ten kolejny wypadek też był potrzebny. Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ja w to głęboko wierzę.

Przyznał się Pan do tego, że po wypadku pojawiła się łza. Tylko z bólu?

Mam zwyczaj, że w takich sytuacjach natychmiast kontaktuję się z żoną. Zadzwoniłem do niej z telefonu satelitarnego. Gdy mówiłem jej, że już dalej nie pojadę, a Felipe - mój pilot - wcisnął guzik wzywający pomoc z zewnątrz, zdałem sobie sprawę, że wracam do domu, że to już koniec. Ten żal, te bardzo silne emocje spowodowały, że pojawiła się ta łza. Czułem ogromny ból fizyczny, ale z nim można sobie poradzić. Do tego doszedł ból psychiczny, wynikający z bezsilności. Z tego, że chcesz coś zrobić do końca, ale już nie możesz.

Tak silne emocje pojawiły się po raz pierwszy?

Nie. Przeżyłem już podobne sytuacje. Nie należę do kierowców, którzy chcą tylko dojechać do mety. Nie jestem gościem, który będzie się cieszył z tego - oczywiście nie chcę tu mówić niczego złego pod adresem moich kolegów - że ukończył zawody. Od pierwszego rajdu interesowała mnie walka o zwycięstwo. I choć w pierwszym moim Dakarze jechałem na odległej pozycji z powodu awarii, popełnionych błędów, to i tak w dalszym ciągu na tyle mocno cisnąłem gaz, że pod koniec rajdu byłem i szósty, i siódmy na kolejnych odcinkach. Już wtedy pojawiały się głosy, że w branży dakarowej jest ktoś nowy. Ktoś, kto za jakiś czas może namieszać w czołówce.

Zawsze uważałem, że moje miejsce jest na podium. Ja już byłem w tym rajdzie dwa razy piąty. Mógłbym mówić o sobie, że w związku z tym jestem świetny. Ale w mojej głowie od razu pojawia się myśl, że jednak było czterech lepszych od mnie. Dopóki tego rajdu nie wygram, dopóty nie spocznę. Teraz tak ciężko pracuję nad rehabilitacją i staram się wyzdrowieć, właśnie dlatego, by znowu wystartować i walczyć w następnej edycji Dakaru.

Dakar to obsesja?

To bardzo dobre określenie. Chyba je sobie nawet podkradnę, bo gdy pierwszy raz skończyłem Dakar, pomyślałem sobie: Człowieku, masz: piękne życie, wspaniałą rodzinę, poukładany dom. Po co jedziesz tam upodlić się i walczyć o przeżycie? Często fizycznie, bez przenośni, całkowicie dosłownie.

By sobie coś udowodnić??

Ale ta obsesja trawi mnie coraz mocniej. Po kilku miesiącach myślałem tylko o jednym, jak to zrobić, by kolejny raz stanąć na starcie Dakaru. A przecież na początku byłem trochę zmuszony do tego, by pojechać. Wszyscy mówili: Musisz tam się spróbować. A ja na to: Gdzie tam? Co to za rajd, który trwa dwa tygodnie. Do tego te samochody nie za szybkie. No i nagle się w tym zakochałem. Na Dakarze element tego bezpośredniego kontaktu z piaskiem, naturą, kamieniami jest dużo bliższy, niż na rajdach WRC, gdzie w superszybkich maszynach tylko obok tego wszystkiego przelatujemy. A tutaj jest kontakt niemal fizyczny. Czasami dosłownie, gdy trzeba się odkopać z piachu.

To inna forma rywalizacji, w której pokonujesz wewnętrzne bariery, które się wydają nie do pokonania. Mój wielki mentor Juha Kankkunen powiedział: Jak skończysz ten rajd, będziesz innym człowiekiem. I to jest prawda. Z perspektywy Dakaru wszystkie problemy, które cię gnębią w codziennym życiu wydają się śmieszne. Tam wystarczy, że masz co jeść, pić i możesz położyć się we w miarę suchym i bezpiecznym miejscu. Tam marzy się o tego rodzaju, najprostszych rzeczach.

Współpraca z psychologiem sportowym pozwala osiągnąć taką dojrzałość?

Doświadczenie przychodzi z wiekiem. A ja już jestem bardzo doświadczonym - czytaj: starym sportowcem. Nie zmienia to faktu, że psychologia w sporcie jest bardzo potrzebna. Dzięki niej bardzo wiele zyskałem, choć wydawało mi się, że byłem niemal idealnym, silnym mentalnie sportowcem.

To inna forma rywalizacji, w której pokonujesz wewnętrzne bariery, które się wydają nie do pokonania. Mój wielki mentor Juha Kankkunen powiedział: Jak skończysz ten rajd, będziesz innym człowiekiem. To jest prawda. Z perspektywy Dakaru wszystkie problemy, które cię tu gnębią są śmieszne.

Podobno zamierza Pan otworzyć firmę zajmującą się wspieraniem mentalnym biznesmenów i sportowców. To będzie szkoła zwycięzców?

Jest taki angielski program Mental Win. My z niego korzystamy i go rozwijamy, dopasowując do naszych warunków.

Taka forma podnoszenia swoich walorów psychicznych jest naszym sportowcom bardzo potrzebna, bo jeżeli w odpowiednim momencie nie znajdziesz w sobie tego przysłowiowego zwycięzcy, to nie zwyciężysz. Tego jednak można się nauczyć.

O pechu nie lubi Pan mówić. Ale szczęście jest chyba w takim sporcie niezbędne? Panu sprzyja?

Szczęście mają lepsi. Na poprzednim Dakarze, gdy nawet prowadziłem po jednym z odcinków, strzeliła mała rureczka od wspomagania kierownicy. Wtedy pomyślałem: dlaczego akurat mój samochód się popsuł? Wtedy pierwszą odpowiedzią, jaka mi się nasunęła na myśl to pech i brak szczęścia.

Ale ja przecież mam szczęście: mam wspaniałą rodzinę, mam po co żyć i uprawiam sport, w którym udało mi się kilka razy spore zwycięstwa odnieść. Nawet przy tym ostatnim wypadku kręgosłup mógł chrupnąć tak, że skończyłbym na takim urządzeniu, które ma dwa kółka po bokach. A jednak ja dzisiaj już myślę o walce za rok. To raczej wielkie szczęście, że są to realne plany.

Na pewno ma Pan to szczęście, że reprezentując dyscyplinę na pewno niszową, jest Pan człowiekiem powszechnie rozpoznawalnym. Sympatia wielu mediów, sponsorów, fanów – żaden inny polski kierowca nie może się pod tym względem równać.

Ja lubię ludzi. Nie mam problemu z tym, by z kimkolwiek, o czymkolwiek sobie porozmawiać. Choć czasami naprawdę jestem zaganiany i nie mam czasu na pogaduszki. Może właśnie dlatego ilość ciepłych słów po wypadku, które pod moim adresem pojawiły się na Facebooku i w innych miejscach, daje mi nadzieję, że mam w Polsce wielu wiernych fanów. Przecież mógł ktoś równie dobrze napisać: A to frajer, przywalił w wydmę i się połamał. Dobrze mu tak. A czegoś takiego nie było. To bardzo budujące.

To zabrzmi banalnie, ale staram się być porządnym człowiekiem i pokazywać ludziom, że warto szczerze mówić o swoich emocjach. Czasami przyznać się do tego, że coś spaprałem i nie dałem rady. Jestem w tym wszystkim prawdziwy. Nie opowiadam dyrdymałów. Nie wstydzę się tego, że jestem rodzinny i gdy kończy się rajd, mknę by jak najszybciej być z żoną i córkami.

Szczęście rodzinne buduje się na kompromisach. Pan zawsze chciał zwyciężać. Udaje się poskromić chęć tego, by moje zawsze było na wierzchu?

Gdyby nie moja żona, moja kariera i życie pewnie potoczyłyby się inaczej. Pewnie byłbym jak samiec wpatrzony w siebie i swoje działania, który tylko chciałby wykorzystać wszystkich po to, by samemu odnieść sukces. Dzięki żonie jednak zacząłem dostrzegać, że są wokół inni ludzie, że jeśli ktoś potrzebuje pomocy, trzeba być człowiekiem i pomóc. Wiem, że to frazesy, ale to w naszym domu jest ważne. Staramy się być normalnymi, miłymi ludźmi.

Żona pokazała mi, jak nie zadufać się w sobie, myśląc: ale świetny jestem, zarabiam pieniądze i mam wszystkich gdzieś. Wielu wpada w ślepą uliczkę takiego myślenia. Tylko, że gdy ten sukces minie stajesz się bezwartościowy dla samego siebie. Miarą naszej wartości jest umiejętność bycia z innymi: zauważania ich, słuchania ich, pomagania im.

Z tej perspektywy patrzę na polski show biznes i widzę jak wielu nieciekawych jest tam ludzi. Nie chcę nikogo obrażać, ale ciekawsze rzeczy robi i mówi mi mój spawacz, który robi nam cuda do samochodów rajdowych. To jest prawdziwe życie. Sól tej ziemi.

Celebrycki blichtr nie kręci?

Nie zaczarował mnie. Owszem, muszę się pokazać tu i tam. Mam poważnych sponsorów, którzy patrzą na różne słupki i decydują, czy jestem przydatny i warto we mnie inwestować. Jestem trochę taką małpką, która musi wyskoczyć i pomachać ogonkiem, ale na koniec to ja wsiadam w samochód rajdowy i walczę o coś, co jest moim marzeniem. Za to właśnie płacę cenę bycia rozpoznawalnym medialnie.

Wrócę do pecha. Rok 2013 ma w sobie liczbę 13. Przez wielu uważaną za feralną. No i nie zaczął się najlepiej.

Trzynastki nie lubię. To był zawsze taki mój przesąd. Ale moja żona wiele lat grała w koszykówkę właśnie z numerem 13 i szło jej całkiem nieźle. Ten rok zaczął się bólem. Ale jak śpiewa Glaca, Ból przemija. To piękna piosenka. W moim przypadku teraz bardzo na czasie. Ból jest już coraz mniejszy i mniej dokuczliwy. Lekarze podkreślają, że w moim przypadku ten próg bólu jest na tyle wysoki, że pozwala na wykonywanie większej pracy, którą mogę włożyć w rehabilitację. Jeżeli ktoś mocno walczy z bólem, nie jest w stanie pewnych ruchów wykonać. Ja się na to godzę, bo wiem, że jeżeli teraz trochę poboli, to szybciej będę w stanie usiąść za kierownicą i mieć tą ogromną przyjemność, jaką jest dla mnie ściganie się.

Krzysztof Hołowczyc, ur. 1962 r., trzykrotny rajdowy mistrz Polski i mistrz Europy. Od 2005 roku startuje w rajdzie Dakar. Dwa razy był piąty. Przez dwa lata zasiadał w europarlamencie z ramienia PO. W 2012 r. odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Żonaty. Ma trzy córki.


Menstream.pl



o © 2007 - 2024 Otomedia sp. z o.o.
Redakcja  |   Reklama  |   Otomedia.pl
Dzisiaj
Piątek 19 kwietnia 2024
Imieniny
Alfa, Leonii, Tytusa

tel. 660 725 808
tel. 512 745 851
reklama@otomedia.pl